niedziela, 26 lipca 2015

Raj na ziemi czyli Półwysep Railay


Miało być lekko, łatwo i przyjemnie. Leżenie do góry brzuchem, nicnierobienie, podziwiania udnych widoków i drinki z palemką. Nie wszystko poszło jednak zgodnie z planem, ale nie ma czego żałować - było pięknie i ciekawie.

Ok. godziny 7:00 pobudka. Wiadomo - szybki prysznic, śniadanie... poranek jak poranek. Po lekkim ogarnięciu się, ruszyliśmy w stronę przystani. W torebuni ręcznik, kremy i takie tam. Zwarci i gotowi zaczynamy poszukiwania łodzi. Kierunek Railay. Transport znajduje się w zasadzie sam. Młody chłopak chodził po przystani i szukał chętnych, którzy podobnie jak my marzyli o raju na ziemi. Po 8:00 wypłynęliśmy.


I już na dzień dobry jesteśmy w centrum akcji ratunkowej. Płyniemy w stronę łódki, która zaczęła w dość szybkim tempie tonąć. Silnik wyje z bólu, ale nasz kapitan nie daje za wygraną. Płyniemy. I udaje się nam dopłynąć na czas. Szef z wody wyciąga przemoczoną jak kura, przestraszoną, starszą kobietę. Jej łódka w tym momencie wydaje ostatnie tchnienie i gnie w wodzie. Przerażający widok, który na długo zapewne zostanie w mojej pamięci, tym bardziej, że u mnie z pływaniem jako-tako.


Płyniemy dalej. Po ok. 40 minutach zacumowaliśmy na Railay East - plaży, na której nie poplażujemy, bo zwyczajnie warunki temu nie sprzyjają. Powolnym krokiem ruszyliśmy w stronę Railay West. Raj. Raj na ziemi. Biały piasek, turkusowa woda, słońce, palmy... czego chcieć więcej. Mówi się, że to najładniejsza plaża w Tajlandii i jedna z najładniejszych na świecie. Jest w tym sporo racji.


Zaczęliśmy oczywiście od smażingu przeplatanego kąpielą w cieplutkiej wodzie... No ale ile można leżeć? Obiecywałam sobie, że cały dzień, ale i tym razem się nie udało. Z reguły po godzinie takie leżenie zaczyna mnie zwyczajnie nudzić. No więc ruszyliśmy odkrywać półwysep. Cel - kolejna plaża - Tonsai Beach.

Początkowo zamierzałam przemieszczać się boso, szybko jednak z tego pomysłu zrezygnowałam. Przyjemny piasek szybko się skończył, a  korzenie drzew i kamienie nie dawały najmniejszej szansy na spacer bez obuwia. Krocząc powoli w klapakach mijaliśmy śmiałków, którzy próbowali zmierzyć się z wystającymi z ziemi przeszkodami idąc boso. Bezskutecznie. Podczas spaceru co rusz naszym oczom ukazywali się wiszący na linach czy ścianach skalnych wspinacze. Półwysep Railay to mekka wspinaczy, ich raj, miejsce gdzie mogą się wyszaleć. Można spotkać tych początkujących i tych super-mega.


Tonsai nas raczej nie urzekła. Co prawda było na niej pustawo, ale jakoś tak niezachęcająco. Tu i tam walały się śmieci. Nie znaleźliśmy nic co by nas zainteresowało, być może dlatego, że się nie wspinamy, a na tej własnie plaży królują wspinacze... gdy się nie wspinają. :-) Odwrót nastąpił dość szybko.


Następną atrakcją były kajaki, które wypożyczyliśmy na Raillay West. Bardzo fajna sprawa. Co prawda momentami huśtało, bujało, rzucało, ale generalnie mam bardzo pozytywne wspomnienia. Dwie godziny spokojnie starczyły aby się zmęczyć, przepłynąć na plażę sąsiadkę (Phra Nang Beach), podryfować wokół wystających skał i spalić ciało. Przyjemność kosztowała nas 200 bht. Zaszaleć było warto, chociaż nie myśleliśmy, że pływanie po morzu tak bardzo się różni od pływania po płaskich jeziorach.


Po zejściu z kajaka zmierzaliśmy już w stronę punktu widokowego mijając po drodze małpy wariatki. Szalone obskakiwały kosze na śmieci, płoty - były w stanie zrobić wszystko za jedzenie.

Z reguły ścieżki na punkty widokowe są łatwe i przyjemne. Tym razem było inaczej. Wejście było bardziej harder niż easier. Klapki na nogach bardziej przeszkadzały niż pomagały. Tak więc, jak pewnie 80% wspinaczy, zdjęliśmy je. Teraz trzeba było uważać na potężne korzenie i kamienie. Trochę, troszeczkę wysiłku. No dobra, w moim wypadku nie tylko trochę. Musiałam bardzo uważać, żeby nie zranić stóp. Jednak to co zobaczyliśmy u celu wynagrodziło nam trudy drogi. Widok przecudny. Piasek, woda, palmy... no rewelka. Matka natura się popisała. To miejsce zdecydowanie można nazwać punktem widokowym przez wielkie P i W.


Stąd można się wybrać do laguny. To jakieś 20 minut drogi. Widoki podobno równie fajowskie. Podobno... bo nie dotarliśmy. Co prawda szliśmy i dosyć daleko zaszliśmy, ale ostatni odcinek na boso... Hmmm... co najmniej ryzykowne. Zejście kilka metrów idealnie w pionie to już trochę za dużo. Czasem trzeba wiedzieć kiedy się wycofać i to było ten moment. Zawróciliśmy.


Po wysiłku przyszedł czas na odpoczynek (znowu!). Rozłożyliśmy cielska na piasku i nastał czas relaksu na Phranang Cave Beach. Cud, miód i orzeszki. Widoki cudne. Wadą plaży jest niewątpliwie jej nadmierne obłożenie oraz kilkadziesiąt łodzi zaparkowanych jedna przy drugiej.


Na południowym krańcu plaży warto zobaczyć jaskinię Phra Nang Cave (tylko dla dorosłych ;-) ). Jaskinia jest po brzegi wypełniona drewnianym penisami składanymi tutaj jako ofiara dla księżniczki Phra Nang w nadziei na udane połowy. Legenda głosi że księżniczka była żoną rybaka, który stracił życie na morzu. Phra Nang mieszkała w jaskini i do końca swoich dni czekała na powrót ukochanego.


Dzień na Półwyspie minął jak z bicza strzelił. Atrakcji było co nie miara. Wspinaczka, kajaki, plaża. Trochę wysiłku, trochę odpoczynku i dużo wrażeń.

Ze znalezieniem łodzi powrotnej do Krabi po godzinie 16:00 nie było żadnego problemu, ale z dotarciem do niej już tak.

Już z daleka wymachiwał do nas uśmiechnięty pan, krzycząc:

- Krabi, Krabi Town.

Po ustaleniu ceny (czytaj 150 bht), zaczął się marsz w stronę łodzi. Podczas negocjacji obserwowałam wzmożony ruch ala ciągników na plaży, które jechały gdzieś "daleko w morze". Był odpływ więc automatycznie plaża się bardzo poszerzyła. Stąd łodzie nie mogły cumować przy pomoście. Sternicy musieli zostawiać swoje łajby hen hen daleko od bulwarów. Pomimo to ciągniki wydawały mi się idiotycznym pomysłem. "Kurcze, nie mogą się przespacerować?" - takie były moje przemyślenia na temat "leniwych" turystów. Szybko zrozumiałam dlaczego tak się dzieje i pozazdrościłam tym na traktorach. 150, może 200 metrów, które musieliśmy pokonać, aby dostać się na łódź były niczym kilometr. Idąc w wodzie, non stop moja stopa trafiała na cholernie ostre kamienie. Bolało. Strasznie cierpiałam. Ale szłam. Silny wiatr wiejący w zupełnie odwrotnym kierunku też nie ułatwiał zadania. A potem jeszcze wspiąć się na łódź. Raz, dwa, trzy. Pierwsza próba-podskok nieudany. W końcu zostałam wciągnięta. Wracaliśmy do Krabi zmęczeni, z lekko pokaleczonymi stopami, ale szczęśliwi.


PRAKTYCZNIE:

Jak dotrzeć?

Na Railay można się dostać wyłącznie łodziami. Istnieją 4 sposoby na dotarcie do tego pięknego miejsca:

  • z/do Krabi - łodzie w kierunku Railay East odpływają z przystani Chao Fah Park Pier położonej w sercu miasta (blisko night market). Kursy z Krabi odbywają się kilka razy dziennie, przy czym pierwszy ok. 8:30. Ostatni kurs startuje ok. 17. Dokładna godzina jest uzależniona od liczby pasażerów. Z tego co pamiętam musi być minimum 8 osób. Bilet kosztował 150 bht. Trzeba pamiętać, że ostatnia łódź z Railay East do centrum Krabi odpływa ok. 18 (jeśli ma pełne obłożenie!). Bilet powrotny jest też droższy. Wystarczy, że pojawicie się w pobliżu plaży, a sternik sam was znajdzie.
  • z/do Ao Nang - łodzie w kierunku Tonsai , Railay West i Phra Nang Beach odpływają z głównej plaży w Ao Nang. Kursy z odbywają się co kilkanaście-kilkadziesiąt minut od 8 rano aż do północy, pod warunkiem pełnego zapełnienia łodzi. Bilet kosztuje 100 bht przed 18:00 i 150 bht po 18:00. Łódź powrotną do Ao Nang najlepiej łapać na plaży Railay West.
  • z/do Ao Nammao - wg przewodników jest to ulubiona przystań lokalsów (w przeciwieństwie do Ao Nang i Krabi). Położona gdzieś pomiędzy Ao Nang i Krabi, a w dotarciu na miejsce pomogą mikrobusiki (songthaew-y) kursujące z obu miejsc od rana do 20:00. Łodzie w kierunku plaży Railay East kursują z częstotliwością 30 minut, a bilet kosztuje 80 bht. Ostatnia łódź odpływa ok. 23.
  • Speedboat'y na Koh Phi Phi, Kos Lanta i Koh Yao Yai.
Nocleg:
  • Kilkanaście ekskluzywnych ośrodków wypoczynkowych porozrzucanych na całej wyspie. Podobno trochę taniej jest w ośrodkach położonych przy Tonsai Beach.
Ciekawe miejsca:
  • Railay East - zdecydowanie najbrzydsza plaża półwyspu. Stąd odpływają łodzie do Krabi i Ao Nammao. Tutaj też jest najwięcej kantorów i wypożyczalni sprzętu wspinaczkowego.
  • Railay West - największa i najładniejsza plaża półwyspu. Skały otaczające plażę sprawiają niesamowite wrażenie. W środkowej części plaży można wypożyczyć kajaki - 200 bht za pierwsze dwie godziny i 100 bht za każdą następną. Warto.
  • Tonsai beach - najspokojniejsza plaża na półwyspie - mekka wspinaczy i backpackerów. Podczas odpływu można się tu dostać idąc po błocie wzdłuż skalistego wybrzeża. Kiedy poziom wody jest wysoki (rano), proponujemy ścieżkę prowadzącą z północnego krańca plaży Railay West. Korzysta z niej wielu wspinaczy. 
  • Phra Nang Beach - wąska, bardzo zatłoczona i głośna plaża. Stanowi jeden z punktów programu  popularnej wycieczki 4 Islands Tour, więc w godzinach 14-16 jest tu jeszcze więcej ludzi. Można się tu dostać wygodną ścieżką z Railay East. Brak lądowego połączenia z plażą Railay West. Na południowym krańcu plaży znajduje się słynna jaskinia Phra Nang Cave. 
  • Phra Nang Cave - jaskinia wypełniona drewnianymi penisami, składanymi w ofierze przez rybaków, w nadziei na udane połowy. Miejsce dość... osobliwe.
  • Punkt widokowy i Laguna - wspinaczkę do obu miejsc należy zacząć w połowie drogi miedzy Railay East, a Phra Nang Beach. Droga wiedzie po bardzo stromym, gliniastym stoku, czasami niemal pionowo. Przydają się porządniejsze buty. Wchodzenie na boso sprawdzone i nie polecane. ;-) Warto
Inne:
  • Kantory na półwyspie Railay mają bardzo niekorzystne kursy, więc warto wymienić pieniądze jeszcze w Krabi lub Ao Nang.
  • Jeśli planujemy coś więcej niż leżenie na plaży, to warto wziąć ze sobą buty inne nić klapki. Sandały to absolutne minimum. Droga na punkt widokowy i do laguny stanowi niemałe wyznanie - po skałach (czasami pionowo), korzeniach, a całe wejście jest ubezpieczone linami.
Więcej zdjęć z Railay i całej Tajlandii możecie zobaczyć pod tym linkiem.

2 komentarze

  1. Nie widziałem kantoru na Railay, no, ale pewnie dlatego, ze i żadnego resortu railayowego nie odwiedzałem.
    Laguna jest wyzwaniem niezłym, ale polecam, chociaż moje samotne jej zdobywanie już po fakcie uznaje za nieco lekkomyślne. W sandałach da radę, ale towarzystwo WSKAZANE. Ech - miło powspominać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żałuję, że nie udało mi się do laguny dotrzeć, ale na boso było to nie lada wyzwanie:) A powspominać sobie rzeczywiście miło.
      Pozdrawiam
      PS. Dwa dni w Siem Reap w zupełności wystarczyło.

      Usuń